Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, notabene autora przedmowy „Wysokiej dziwności...”, który zawsze podchodził do opisywanych zjawisk ostrożnie, nie szufladkując ich, nie oceniając bez wyraźnego powodu (chyba że było to tłumaczenie cudzych prac, których autorzy tezy już stawiali), nie tworząc chochołów.
Miazga natomiast zachowuje się niczym ezoteryk. Jego pracę cechuje postawa presupozycyjna. Przede wszystkim więc dużo zakłada z góry, czasami nic sobie nie robiąc z podstawowych zasad logiki czy nauki. Nie chodzi mi o to, że przytacza historie osób, które znalazły się lub twierdzą, że znalazły się w absurdalnych, strasznych, czy wręcz przerażających sytuacjach. Byłby to zarzut dość nietrafiony, z uwagi na tematykę książki. Chodzi mi o to, że autor prezentuje dość kontrowersyjne tezy. Przykłady? Proszę bardzo. Już dawno nie umieściłem w książce tyle zakładek i nie podkreśliłem tylu zdań. Opisując jedno ze zdarzeń związane z górą Liwocz, Miazga na przykład wypowiada się na temat osiemnastometrowego stalowego krzyża, na którym zamontowano, jak to określił „nadajniki 4G". Ciekawe, że sam krzyż mu nie przeszkadza, ale już „nadajniki” zaburzają urodę cudownego zakątka. Urządzenie bowiem "[...] nie dość, że szpecą to przepiękne miejsce, to w dodatku wpływają negatywnie na zdrowie ludzi w okolicy". Bez komentarza. Opisując diabelskie kamienie z różnych zakątków kraju, Miazga powołuje się na geomancję i radiestetów, którzy twierdzą, że takie głazy nie są „rozmieszczone” przypadkowo, bo miejscach mocy, czy wzdłuż linii siatek energetycznych. Autor wspomniał przy okazji diabelskich kamieni nawet nieodżałowanego prof. Jana Pająka i jego badania na ich oddziaływaniem. To już prawie mnie zabiło. Bez komentarza. Wisienką na torcie jest cudowne wyznanie na ostatnich kartach „Wysokiej dziwności”, które można sprowadzić do „Nie jestem antyszczepionkowcem, ale...". Takich kwiatków jest cała masa. Wszystkie podobne twierdzenia, tezy, czy teorie autora są w jego opinii uprawnione. Inaczej jest ze sceptycyzmem, czy jak to Miazga określa „ortodoksyjną” nauką, zamkniętą w „sztywnych ramach". Na nie autor narzeka regularnie co kilka stron, nierzadko siląc się na pretensjonalne tyrady. Ta dychotomia jest równie fascynująca, co niestety durna. Bo gdzież mądrość w opisywaniu nadnaturalnych teorii i zdarzeń, przy nieustannym buczeniu na nieubłagane prawa logiki, czy dziedziny ścisłe?
Żyjemy w społeczeństwie nieco opacznie pojmującym racjonalizm. Sceptycyzm jest powszechnie nieaprobowany, zbywany, czasami reaguje się na niego negatywnie lub nawet odpowiada agresją. W końcu Niewierny Tomasz nie jest otaczany estymą i może to w pewien sposób tłumaczyć niechęć sporej części społeczeństwa do asertywności. Podobną niechęcią kieruje się autor utyskujący co kilkanaście stron na „ortodoksyjnych sceptyków” niczym na zło wcielone. Jestem tymże sceptykiem i nie widzę w byciu nim nic zdrożnego. Wręcz przeciwnie. Nazwałbym to, wręcz przewrotnie i nieco biblijnie, cnotą.
Bzdurometr wyłączyłem po wspomnianym już narzekaniu autora na znajdujący się na krzyżu maszt z zamontowaną na nim stacją bazową w technologii 4G (a kto wie, może już nawet i 5G?). Nie liczyłem już tak skrupulatnie kolejnych dziwactw. Fatalny styl, błędy fleksyjne, ortograficzne, stylistyczne, logiczne, czy literówki dały od szurskich wstawek wytchnienie, by po kolejnych kilkunastu stronach przyprawić o ból głowy. Miazga jest w stanie w jednym akapicie walnąć dwa babole tego samego rodzaju. Przykład? „[...] Ze zdecydowanym wyrazem twarzy Alan zdecydował [...]”, a kilka zdań dalej „[...], a Alan uniósł broń, strzelając jednym strzałem”. Miazga przekręca nawet imiona, czy nazwiska przytaczanych zagranicznym specjalistów lub świadków. Z początku i te błędy pieczołowicie zaznaczałem, ale było tego tyle, że poddałem się po kilkudziesięciu stronach (i tak wytrwałem dłużej, niż w przypadku szurskich wstawek), robiąc wyjątki dla co ciekawszych baboli. Korekta podobno była, autor z resztą korektorce już we wstępie podziękował za walkę z jego niepokornym stylem. Zastanawiam się, co było tego powodem, gdyż satysfakcjonująca naprawa tej książki była zgoła niemożliwa ze względu na rozmiary tragedii, jaką jest u autora brak podstawowych umiejętności komunikowania się z czytelnikiem i artykułowania własnych myśli. Nie ma więc tu winy korektorki. Prawdopodobnie robiła, co mogła i na co pozwalał jej czas, budżet i sam twórca. Może więc odpowiedniejsze byłyby przeprosiny, za fatygę oczywiście, gdyż publikacja w tym stanie nie powinna ujrzeć światła dziennego.
Jest więc gorzej niż w przypadku „Magicznej rzeczywistości". W poprzedniej książce braki warsztatowe zakrywała niebotyczna ilość cytatów i relacji świadków, a Miazga niejako stał z boku, nieczęsto siląc się na dłużyzny w postaci własnych przemyśleń. W najnowszej pracy ufologa prywatne archiwa nie odgrywają już znaczącej roli. Autor stara się więc wypełnić strony treścią, nawiązując do przypadków i fenomenów opisywanych przez innych badaczy, często raczy też dzielić się własnymi przemyśleniami. Przypisów jest mało, nieraz pozbawieni jesteśmy kontekstu. Jeśli więc w dziedzinie niewyjaśnionych zjawisk jesteśmy kompletnie zieloni, wielu rzeczy nie zrozumiemy. Kiepska to synteza, a absurd goni absurd. Pozycja jest wtórna względem poprzedniej książki Miazgi, nie wnosi w zasadzie nic nowego do przedstawionych w „Magicznej rzeczywistości” poglądów. Nawiązanie do prac Keela czy Vallee zdaje się pustym odniesieniem. Niby jakimiś refleksjami na temat prac rzeczonych autorów Miazga się dzieli, ale i tak w skrócie, bo przecież już się z nimi zgadzał w poprzednich swoich pracach, a w ogóle to i podtrzymuje swoje już wypracowane w tychże publikacjach zdanie na temat „żywego folkloru". Po co więc kolejne 400 stron, skoro może niecałe 100 jest pewnym novum, ze względu na niepublikowane wcześniej relacje z archiwum twórcy? Mógłbym tak o mankamentach „Wysokiej dziwności” pisać i pisać, ale lepiej już zakończyć. Dość powiedzieć, że po lekturze książki pana Miazgi musiałem odpocząć nieco od jakiejkolwiek literatury. Tak wiele masochizmu bym mógł tu zamieścić jakąś kontrę, wraz z oceną.
Muszę się przyznać do pewnej wstydliwego hobby, czy jak to nazywają Anglosasi guilty pleasure. Lubię czytać opowieści, relacje o nieznanym, nadnaturalnym, parapsychologicznym. Niegdyś czytywałem artykuły z portalu infra.org, doceniając pióro jednego z jego założycieli, Piotra Cielebiasia, ...
Rozwiń
Zwiń